poniedziałek, 18 maja 2015

Nie masz wpływu na to, że ktoś cię zrani na tym świecie, staruszku, ale masz coś do powiedzenia na temat tego, kim ta osoba będzie.

                Johna Greena ciąg dalszy na moim blogu. Swoją drogą, mądry facet z niego.  Przy nim, a właściwie przy jego książkach zapomina się, że czas nie stoi w miejscu. Każde kolejne zdanie wciąga w fabułowy trans.
Krótki zachwyt nad twórczością zaliczony, przejdźmy do sedna, ale znając mnie jeszcze miliard razy odbiegnę od tematu. Zdecydowanie za dużo rozszerzonego polskiego.
Mogę tutaj zacytować Mickiewicza i jego przestrogi z „Dziadów”. Kojarzycie? Więc właśnie, ale stwierdzam, że polscy wieszcze narodowi  mogą was zanudzić, a mój blog zacznie przypominać moje lekcje podstawy z polskiego. Śpicie już czy jeszcze nie?
Cierpimy całe życie, od tego nie ma ucieczki. Życie usłane różami istnienie tylko w bajkach, chociaż i to nie zawsze. Która księżniczka była od początku szczęśliwa u boku księcia na białym koniu. Żadna albo ja oglądałam jakieś same tragiczne wersje.
                Ranię ja, ranisz ty, on rani i tak dalej, i tak dalej aż przez wszystkie osoby. Nie jesteśmy idealni i nigdy nie będziemy, a z każdym dniem utwierdzam się w przekonaniu, że nasze starania są odwrotnie proporcjonalne do naszej perfekcji. Mój przykład: chcąc być przyjaciółką, córką, siostrą bez skazy, ranię każdą bliską mi osobę, odtrącając ją, żeby nie być dla nich problemem. Zamykam się na nich, bo myślę, że tak im będzie się łatwiej żyło: z moją pomocą, ale bez moich problemów. Jakaś matka Teresa z Kalkuty, wersja współczesna licealna.
                Tak naprawdę poznając nową osobę i zapraszając ją do swojego życia, decydujemy się przyjąć ją w pełnym pakcie: szczęście + cierpienie, które często ktoś sprawia przez przypadek. Zwyczajnie przez głupotę ludzką, którą każdy z nas jest obdarzony. Nudno by bez niej było.
                Człowiek = głupota = cierpienie, proste równanie, które opisuje nasze życie. Pierwsza część zależy od nas, reszta to już wola tego kogoś na górze, z ludzka natura naszych bliskich. My wybieramy, kogo dopuszczamy do naszego światka, my decydujemy na ile pozwalamy się odkryć, my początkowo zachłystujemy się szczęściem, a potem przełykamy gorzki smak rzeczywistości. To normalna kolej rzeczy, za którymś razem można się przyzwyczaić.
                Ważne jest, żeby te gorsze dni nie przyćmiły tych dobrych. Drugi człowiek przynosi z sobą uśmiech i łzy. Do swojego serca zapraszajmy tych, którzy śmieją się, płacząc. Płaczą, mając nadzieję na lepsze jutro. Krzywdząc, dają szansę na poprawę. Dojrzewają, a ich pierwiastek głupoty ustępuje miejsca życiowej mądrości. 

poniedziałek, 11 maja 2015

Szczęście jest czymś, co przychodzi pod wieloma postaciami – więc kto je może rozpoznać?

                Czym jest dla Ciebie szczęście? To chyba najbardziej znienawidzone przez ludzkość pytanie. Stoi na podium zaraz obok: czym się interesujesz? jakie są twoje mocne strony? Na nie nie ma prawidłowej odpowiedzi. Nie wbijemy się w klucz, jeśli nadal pozostajemy w maturalnych porównaniach.
                "Można powiedzieć "kocham cię" na milion sposobów, na przykład "zapnij pasy" "załóż szalik, jest zimno" "musisz odpocząć" trzeba po prostu słuchać". Jakże prosto o przerobić na szczęście. Drobnostki = szczęście?
                Jutro, gdy wyjdziecie na ulicę przyjrzyjcie się ludziom. Co zobaczycie? Szarych Polaków z nosami utkwionymi w swoich smartphonach (broń Boże, nic do nich nie mam, sama jestem uzależniona od swojego), przechodzących obok życia, ciągle w biegu ze zmęczonymi oczami, które są na siłę otwierane kolejnymi kubkami kawy. Czy w takich okolicznościach można znaleźć szczęście?
                Można, ale to zadanie dla optymistów. Pesymistów prosi się o niewyłączanie mózgu na sugestie tych „szalonych”, oni czasem naprawdę mają rację. Tak, tak, łatwo mi mówić, ciężej zrobić. Wiem o tym najlepiej. Powtarzać sobie w głowie: „miej wyjebane, a będzie ci dane”, a stosować się do tego to dwie zupełnie inne sprawy, które nijak się nie łączą w moim szarym umyśle.
                Wiadomo, że każdy zna banały, że szczęście jest na wyciągnięcie ręki, trzeba tylko po nie sięgnąć. Może i nawet coś w tym jest, ale jesteśmy za leniwi na taki wysiłek fizyczny. Istnieje łatwiejszy przepis?
Nie będę ględzić o pokochaniu siebie, bo przecież to jest najtrudniejsze zadnie jakie stoi przed ludzką psychiką. Kto w pełni akceptuje siebie? No tak, już widzę ten las rąk.
Nie będę proponować zmieniania całego świata na lepszy, bo po co? Okej, ekologia jest super. Pomaganie drugiej osobie jeszcze lepsze, chociaż nie zawsze karma działa. Ale ile można zwojować samemu? Właśnie…
Nie będę proponować wydawania pieniędzy na grę w lotto, bo w tym przecież też chodzi o szczęście.
Poproszę o uśmiech do pani w autobusie, która zajmuje dwa miejsca, bo przecież torby też muszą siedzieć; do przechodnia na pasach, który przeklina na cały świat; do pana, który się śpieszy do pracy i nie zwraca uwagi na innych; do kujona, który dostał kolejną szóstkę i już słyszysz jaki to on jest nudny i nieżyciowy.  Nie oceniajmy, a będziemy szczęśliwi.

Keep smiling, proszę państwa.

wtorek, 5 maja 2015

Cholera! I jakże ja wyjdę z tego labiryntu?

                Jeśli jest ktoś po lekturze „Szukając Alaski” to z pewnością zrozumie mój wybór. Jeśli nie, to polecam i rekomenduję z całego serca, the mda. Nie będę tutaj spolerować, ale ta książka otwiera oczy. Nagle życie zaczyna się układać, a może na nowo burzy? Z pewnością wstrząsa nim.
                Czym jest owy labirynt? „Szukając Alaski” podpowiada trzy rozwiązania. Ściślej mówiąc, trzy wersje tego, „co autor miał na myśli?”. Dowiemy się tego? Nie, ale dzięki temu poznamy siebie. Ja mam dwie teorie.
                Labirynt to życie, chociaż to takie banalne. Może najprostsze interpretacje są najbardziej trafne? Nikt z nas nie zna godziny śmierci, a tym bardziej przyczyny, z jakiej umrzemy. Zginiemy po długie podróży czy nie poznając do końca smaku życia? Zginiemy po walce czy poddając się?
                Życie jest tak kręte i pełne różnych emocji. Zaznajemy miłości i cierpienia, szczęścia i rozpaczy. Nigdy nie wiemy, co nas czeka za zakrętem. Na to nie ma reguły. Tego nie wyliczymy ze wzoru z tablic życiowych. Szkoda, bo podstawianie do wzorów i liczenie delty to jedyne, co mi wychodzi na matematyce, chociaż i to nie zawsze.
ŻYCIE = MIŁOŚĆ do kwadratu – 4 * SZCĘŚCIE * CIERPIENIE
Nie byłoby łatwiej? Byłoby nudno, bo miejscami zerowymi były by daty narodzin i śmierci. Co byłoby ciekawego w takim labiryncie? Znikłaby tajemnica, ciekawość i groza, która napędza nasze życie.
                Kojarzycie „Harrego Pottera i Czarę Ognia”? Ostatnim zadaniem jest właśnie labirynt. W filmie profesor Dumbledore wypowiada słowa, które mniej więcej brzmią: pamiętajcie, aby w labiryncie nie zgubić siebie. Możemy sami jesteśmy labiryntem, w którym każdego dnia poznajemy nową część siebie, nową twarz? Wchodzimy do kolejnych alejek labiryntu i odkrywamy kolejną słabą albo mocną stronę.
Każde zagubienie tworzy wspomnienie, a wspomnienia to my. Pamięć tworzy naszą osobowość. Zatracamy siebie, udając kogoś innego, czyli gubimy drogę w labiryncie. Warto dla otoczenia tracić naszą wewnętrzną nawigację?

Jaki jest wniosek z moich wypocin? Czytajmy, bo to zmienia nasze spojrzenia na świat. Dzięki książkom nasz prywatny labirynt, jakkolwiek go rozumiemy, będzie łatwiejszy do pokonania.

Wybaczycie zaspany wtorek zamiast poniedziałku? Co Wy myślicie o labiryncie?

the mda

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Nie można uciec od samego siebie, przenosząc się z miejsca na miejsce.

               Ucieczka… Najłatwiejsze, a jednak najtrudniejsze wyjście z sytuacji. Ja jestem w  niej mistrzem! Znacie ten scenariusz? Coś się sypie, a w głowie już plan zmiany szkoły, miasta, życia, osobowości? Przyznajcie się: ile razy Wam się to udało?
               No właśnie (tak wiem, kura mnie jajem trzaśnie)! Za każdym razem mój genialny plan okazuje się tak samo beznadziejny jak moja życiowa sytuacja. Nagle się okazuje, że nie potrzeba zmiany zewnętrznej, ale wewnętrznej. Trzeba nam wstrząsu w psychice, a najlepiej jakiegoś huraganu myślowego, połączonego z ogromny kopem w nasze zgrabne cztery litery od bliskiej albo zupełnie nieznanej osoby.
               Można uciec od swojego charakteru? Od swoich przyzwyczajeń? Od własnego JA? Oto jest pytanie na miarę hamletowskiego „być albo nie być?”. I tak naprawdę każdy ma własną teorię na ten temat. To jest jak z polemiką o przyjaźni damsko – męskiej. Ile rozumów, tyle idei. Która najlepsza? Tak, która podpowiada nam serce. I może troszkę rozum, ale on zawsze ma „za mądre” swoje wywody i nie chce nam się ich analizować. Jesteśmy pokoleniem internetowych leniów, czyż nie?
               Co podpowiada moje serce?
- Ucieczka jest głupia, panno the mda.
- Ale łatwa, serduszko.
- Zrywasz kontakty, ranisz ludzi. Jesteś wtedy egoistką! Jesteś zwykłym tchórzem!
- No dobra… Może wiesz lepiej.
               To jest właśnie moje skromne zdanie. Kilka dniowy oddech w obcym miejscu jest nawet wskazany, bo możesz spojrzeć na swoje życie z pewnej perspektywy, najlepiej odcięty od Internetu i cywilizacji. Zmiana szkoły, a już w sytuacji ekstremalnej miasta jest opcją ostateczną, chociaż pierwszą, która przychodzi do głowy. Mówiłam, żeby nie ufać rozumowi!
- Wypraszam sobie, panno mądralińska!
- Daj spokój, rozum.
               Człowiek się nie zmienia, on dojrzewa, ale nasz kręgosłup pozostaje taki sam. Nie staniemy się nagle wysoką blondynką z figurą Kendall Jenner, ani nasz charakter nie zmieni się z szarej myszki, wykorzystywanej przez wszystkich w gwiazdę szkoły za pomocą czarodziejskie różdżki. Przepraszam, ale czasy Kopciuszka już dawno za nami.
               Zastanówmy się, ile możemy stracić i czy jest to tego warte? Może nigdzie nie znajdziemy takich przyjaciół czy takiego miejsca, w którym chowamy się przed całym światem. Ucieczka grą wartą świeczki?
- We don’t think so.
- Dzięki, że w jednym się zgadzacie, moje narządki!

Może być problem z przyszłym zaspanym poniedziałkiem, ale nadrobię jak tylko będę mieć dostęp do laptopa.

Love,
the mda

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Jako nastolatka sądziła, że jeszcze zbyt wcześnie, by wybierać. Jako młoda kobieta była przekonana, że już zbyt późno, by cokolwiek zmienić.

                Zawsze wydaje mi się, że tydzień jest najgorszy z możliwych, ale życie za każdym razem wyprowadza mnie z błędu i udowadnia mi, że może być jeszcze ciężej. Podobno jestem na najlepszym etapie życie, na etapie licealnym. Powinnam się bawić, korzystać z życia, bo potem będzie za późno. Jak wygląda rzeczywistość? Do bajki jej daleko. Noce i dnie spędzone nad Księżakami, bo matura taka ważna, a nauczyciele nas nie uczą, tylko lecą z materiałem, żeby im się numerki w dzienniku zgadzały. Czy tak właśnie miało być? Czy szkoła nie miała nam pokazać jak żyć, ukierunkować nas, wychowywać? Chyba im nie wyszło, bo jedyne, co od niej dostałam to niską samoocenę, nienawiść do świata, zaburzenia odżywiania i zamkniecie się na ludzi.
                Teraz powinnam ryzykować, decydować o przyszłości, walczyć o jak najlepsze jutro. Problem leży w tym, że ja nie mam na to siły i do tego motywacji. „Bądź samodzielny!”, „Stawiaj na edukację” krzyczą do mnie z każdej strony, wbijają mi to do głowy, ale co to zmienia? Ja jestem nadal tą samą osobą, która boi się przyszłości i dorosłości. Cóż za ironia, bo w zeszłym tygodniu odebrałam dowód.
                Obawiam się, że moja sytuacja odzwierciedla drugą część słów Paulo Coelho. Ludzie poznali już słabą the mda, którą można wykorzystywać i zostawić, a ona i tak się będzie uśmiechać. Na zmianę był czas, gdy zaczynałam liceum, teraz jest too late, jak to mówi moja nauczycielka angielskiego. Kolejną okazją będą studia, ale człowiek się nie zmienia, on dojrzewa, a to już za mną.
                Z drugiej strony, nie wiem, czy potrafiłabym być kimś innym, na przykład pełną życia i pyskującą na prawo i lewo dziewczyną, która zawsze wyraża swoje zdanie i nie szczypie się z ludźmi. Taka mogę być jedynie w marzeniach.
                Kiedyś wykrzyczałam, że będę doskonała, że mi się to uda. Jaka byłam naiwna. I nadal jestem. Moje kompleksy nie pozwalają mi na normalne życie, które jest ciągłą pogonią za ideałem, który nie istnieje. Kręcę się w kółko i plączę się w sidłach, z których coraz trudniej się wyplątać.
                Proszę Was, nie stójcie w miejscu. Idźcie do przodu. Bądźcie mądrzejsi niż ja.

MUCH LOVE 

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

(…) najlepszym lekarstwem na nasze własne kłopoty jest cudze nieszczęście.

Dzisiaj natchniona jestem „Lalką” i moim własnym humanem. Bójcie się, bo kolejny w kolejce czeka przy mym łóżku Gombrowicz, a on podobno zmienia życie.
Trudno się z Prusem nie zgodzić. Po pierwsze był on pisarskim geniuszem, chociaż ja jestem zakochana w „Panu Tadeuszu”, więc być może nie jestem najnormalniejszą osobą pod Słońcem. Dobra, ale tu nie o mój gust literacki chodzi. Swoją drogą, co czytacie? Polecacie coś? Wakacje się zbliżają, muszę listę książek zrobić.
Wracając do nieszczęść, ile razy sypało ci się wszystko i mówiłeś sobie, że gorzej być nie może, aż tu nagle okazuje się, że ciotka sąsiadki brata dziewczyny straciła dach nad głową i zdechł jej kot. O ironio losu! Nagle uświadamiasz sobie, że twoje problemy to tak naprawdę problemiątka i inni mają gorzej. Co jest w nas najgorsze, w gatunku zwanym człowiekiem myślącym (jeśli pomyliłam tą całą biologiczną hierarchię to bardzo przepraszam)? To, że my nie współczujemy tej kobiecie. Nie płaczemy za jej kotem. Nie wysyłamy jej kondolencji. My podnosimy się tym na duchu i cieszymy się z cudzego nieszczęścia. Przecież jak nam jest źle to czemu innym ma być lepiej?
Jaki z tego wniosek? Jesteśmy tak samo prymitywni jak przeciętny neandertalczyk. W głębi duszy widzimy czubek własnego nosa i każdy z nas ma w sobie cząstkę egoisty. Po prostu u niektórych jest ona bardziej rozwinięta. Czy to źle? Wszystko ma dwie strony medalu. Za sukcesem, stoi ciężka praca, a za egoizmem, chęć bycia najlepszym. To źle, że szukamy jakichkolwiek powodów, żeby się dowartościować? Czy to nie daje nam chwili szczęścia? Czy nie jest dla nas promykiem nadziei? Na pewno, ale czy warto czerpać to Słońce z nieszczęścia innych?
My chyba inaczej nie potrafimy, tak jesteśmy skonstruowani. Musimy się z tym pogodzić, ale jednocześnie gasić takie myślenie w zarodku. Dla chcącego nic trudnego, prawda?

the mda 

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Przyszłość jawiła się niczym seria pustych dni, każdy następny trudniejszy i bardziej niepoznany od poprzedniego. Czym wypełni te wszystkie dni?

Nie będzie świątecznie, nie będzie mokro, nie będzie jajecznie. Będzie poniedziałkowo. A dlaczego? Bo magia świąt zniknęła razem z moją lepszą, weselszą stroną. Tak wiem, nie potrafię się cieszyć z życia, kiedyś byłą inna. Ile razy już to słyszałam? Nawet nie liczę, bo na moim humanie do tylu nie uczą.
I znowu zmieniam temat, muszę się tego oduczyć. Obiecuję poprawę, ale teraz do rzeczy.
Każdy z nas ma ułożony w głowie plan idealny. Nie kłamcie, że nie. Sama takowy posiadam i próbuję dążyć do niego, chociaż tak naprawdę nie jest od zależny od nas. A przynajmniej nie w całości. Wiadomo, nasze wybory kierują naszymi życiowymi ścieżkami, ale wszystkie nie da się przewidzieć. Reżyser naszego maratonu do śmierci, niezależnie w co wierzymy, napisał dla nas scenariusz, a my możemy jedynie wnosić do niego poprawki i bazgrać po marginesach podpowiedzi, które mają nam się przydać na przyszłość. My decydujemy ile „poprawek” wejdzie w życie. Czy będziemy aktywnymi aktorami, którzy w swoją postać tchną nowego ducha czy może tymi biernymi, którzy po prostu odgrywają rolę.
Czym wypełnimy te puste dni? Wspomnieniami czy płaczem? Dążymy do tego, aby przed śmiercią móc powiedzieć, żyłem, a nie tylko oddychałem. Ale czy to takie łatwe? „Żyć” dla każdego ma inną definicję. I żaden słownik nie poda tej poprawnej. Znajdziemy ją w naszych sercach.
Żyjemy, bojąc się o jutro. Czasem marząc, żeby się nie obudzić, bo tak łatwiej. Kiedy będziemy czerpać to, co najlepsze? Kiedy te puste kartki wypełnimy naszym szczerym śmiechem? Kiedy powiemy sobie: zawsze marzyłem, żeby tak wyglądało moje życie? Kiedy nadejdzie to lepsze jutro?
Pytań mamy miliony, ale odpowiedzi żadnych. I nawet, gdy wydaje nam się, że jesteśmy bliscy jakiejś prawdy, okazuje się, że jesteśmy w błędzie. Czy na tym polega życie? Na szukaniu odpowiedzi, wskazówek? Czy w naszych ostatnich chwilach poznamy prawdę? Tego nikt nie może być pewnym, ale na tym polega wiara.
Wierzmy i żyjmy. Napędzajmy nasz spektakl, wprowadzajmy poprawki. Pokłóćmy się za naszym scenarzystą w słusznej sprawie. Twórzmy wspomnienia i zapisujmy nimi strony naszej przyszłości.

Propozycje cytatów? Czekam!

the mda 

poniedziałek, 30 marca 2015

Społeczeństwo to bal maskowy, na którym każdy ukrywa swoje własne ja i dzięki temu je pokazuje.

Zaczynamy na poważnie. Wstęp był, teraz jak na porządne wypracowanie przystało, czas na rozwinięcie. Zakończenie będzie, gdy moja blogowa terapia zdziała cuda i będę mogła  zacząć od nowa przygodę zwaną życiem.
„Społeczeństwo to bal maskowy” -  podpisuję się pod tym wszystkim kończynami: rękami, nogami i wszystkim, czym się da. Czy w dzisiejszych czasach ktoś pokazuje swoją prawdziwą twarz? Szczerzę wątpię. Sama jestem tego najlepszym przykładem. Boimy się odrzucenia, wolimy wtopić się w tłum niż być sobą i się wyróżniać. Gonimy za lajkami, które w życiu nam nie pomogą. Bo niby jak? Poczujemy się lepsi przez minutę? Chyba za to podziękuję. Wolę gonić za marzeniami, chociaż szansa na ich spełnienie jest mniejsza niż to, że szczerzę się uśmiechnę w tym tygodniu. Pokazujemy światu lalkę, którą chcielibyśmy być. Udajemy, że wszystko jest okej, gdy w środku powoli umieramy, gdy rozpadamy się na kawałeczki, ale przecież nie poprosimy o pomoc. Musielibyśmy pokazać, że jesteśmy słabi, a do tego dopuścić nie możemy, bo ludzie zdeptaliby nas jak mrówki. Chociaż nawet bez tego to robią.
„Każdy ukrywa swoje własne ja i dzięki temu je pokazuje”, ale dostrzegą to tylko najbardziej uważni. Diabeł podobno tkwi w szczegółach, a smutek w oczach. Nawet w maskach są „miejsca na oczy”, żeby nie pobłądzić. Mimo to, gubimy się w życiu i jego korytarzach. Maski pokazują nasze marzenia i kompleksy, ale przeciętny Kowalski, który ma Cię w dupie (za przeproszeniem, oczywiście) tego nie zauważy. Gramy w teatrze, ale nie jesteśmy prawdziwymi aktorami, lecz ludźmi. Ludźmi, którzy mają swoje słabe strony i momenty, w których najchętniej położyliby się i już nie wstali. Bez bólu i bez wyrzutów sumienia. Tak po prostu. Jednak mimo to walczymy, próbujemy być silni, a częściej udawać, że tacy jesteśmy. Czy nie łatwiej byłoby spojrzeć światu prosto w oczy i pokazać, że jesteśmy jedyni w swoim rodzaju, a nie beznadzieją kopią kogoś innego? Może i łatwiej, ale na pewno bardziej ryzykownie, a przecież my się boimy. Jesteśmy zwykłymi tchórzami. „My”, bo ja jestem książkowym przykładem, można mnie stawiać za wzór maskowiczów.
Zatrzymajmy się na chwilę w życiowym biegu i spójrzmy ludziom w oczy. Może dostrzeżemy ból, cierpienie i wołanie o pomoc. Nie wierzmy w każde: „jest okej”, bo w tym okej jest bezsilność i maska.

Chcecie Wasz ulubiony cytat? Piszcie!
Love,
the mda 

poniedziałek, 23 marca 2015

(nie) lubię poniedziałków

Czas na zmiany, czas na przełamanie stereotypów!
Od dzisiaj poniedziałek będzie najlepszy dniem, a każdy tydzień będzie lepszy od poprzedniego.
To nie będzie blog modowy, to będzie blog życiowy. O tym co mnie wkurza, co mnie boli, co dezorientuje. O mnie i moich poniedziałkowych przemyśleniach. 
Zamysł jest prosty: cytat na cały tydzień i moje ględzenie na ten temat.
Zaczynamy?
Zaczynamy! 

the mda

Lydia Land of Grafic